TAM
Z nadmiaru wolnego czasu (sic !) postanowiłem zacząć pisać
tę relację zanim jeszcze zapłaciłem za bilety i poznałem dzień wylotu. Póki co
wiem tylko że ma być pięknie i to pod każdym względem…
Jak świat światem perspektywa podróży wywołuje w człowieku emocje
zanim jeszcze znajdzie się na przysłowiowym szlaku. Jest to chyba niezależne od
naszej woli, a impulsem do wcześniejszego, „rozpoczęcia” podróży są albo
wspomnienia wcześniejszych własnych wojaży, albo przeczytane artykuły czy
książki o miejscach w które się wybieramy. Najbardziej sugestywnie działają
oczywiście zdjęcia, które można obejrzeć przed wyjazdem. Zupełnie bezwiednie w
głowie zaczyna powstawać mozaika obrazów i wyobrażeń tego jak TAM może wyglądać
w rzeczywistości, oraz pytanie czy to co zapadło w pamięć innym, okaże się równie
interesujące dla mnie.
Dobrze gdy tworzący się obraz nie jest nazbyt idealny, bo
przecież nie wszystko co przyswajamy przed podróżą musi na nas zrobić
piorunującego wrażenie w rzeczywistości.
Przed wyjazdem sprawdzam że jedziemy w okresie „monsunu
północno-zachodniego”, który jest również określany jako pora deszczowa i trwa
od maja do października. Na szczęście klimat charakteryzuje się tym, że średnia
temperatura powietrza i wody przez cały rok jest właściwie niezmienna i wynosi
odpowiednio 29 i 27°C, przy czym temperatura powietrza właściwe nie spada
poniżej 25°C – krótko mówiąc - nie może być aż tak źle, tym bardziej że deszcz
pada krótkimi seriami i jest ciepły.
BILETY
Przelot jest znaczącym kosztem całej wycieczki. Ze względu
na nasze stałe miejsce zamieszkania najpierw
próbujemy kupić bilety z Berlina ale szybko okazuje się że w drodze
powrotnej mielibyśmy dwa międzylądowania więc podróż trwałaby co najmniej 5-6 h
dłużej; nie ma wyjścia, musimy lecieć z Warszawy, cena biletu zbliżona do
„berlińskiej”, ale tylko jedna przesiadka (w Doha). Jak szaleć to szaleć,
kupujemy również dolot do Wawy naszym narodowym przewoźnikiem i jesteśmy lżejsi
o ok. 3.800 pln/głowę. To dużo, nawet w przypadku wyjazdu na dwa tygodnie, a my
lecimy tam tylko na tydzień…
DOHA
Przerwa w podróży w Katarze trwa ok. trzech godzin. Lotnisko
jest naprawdę duże ale nie najnowocześniejsze, brak rękawów powoduje że
wysiadając z samolotu mamy okazję poczuć pustynną atmosferę tego miejsca -
ciemna noc, 23.30 – temp. 38°C. Nie wiem jak można pracować w takich warunkach
(tankowanie samolotów, jeżdżenie wózkami bagażowymi, etc.) i nie próbuję sobie
nawet wyobrazić temperatury w słońcu… Wsiadamy do autobusu i jest od razu
lepiej bo jego nowoczesne wnętrze jest dość dobrze klimatyzowane. Zupełnie miło
robi się dopiero po wejściu do terminala tranzytowego, tam klimatyzacja zużywa tyle
prądu co małe miasto w Polsce, za to temperatura nie przekracza 20°C. Masa ludzi,
jedni śpią w niewygodnej pozycji na terminalowych fotelikach inni kręcą się w
kółko próbując coś kupić w duty free, większość „just watching” bo ceny są albo
porównywalne z naszymi albo dużo wyższe. Darmowy internet najlepiej działa w
pobliżu Oryx Lounge, czyli wydzielonej poczekalni dla VIP’ów, na pięterku.
O godzinie 1:00 wsiadamy do samolotu lecącego do Male, mamy
ok. 4,5 h lotu, plus przesunięcie czasu. Na miejscu jesteśmy przed 8:00 czasu
lokalnego. Temperatura ok. 29°C, umiarkowany wiatr, niebo lekko zachmurzone,
wilgotność ok. 80% - naprawdę znośnie i dzięki Bogu, bo taka mniej więcej
pogoda będzie nam towarzyszyć w trakcie całego pobytu na Malediwach, jedyne
odstępstwa to albo wyglądające na chwilę słońce, albo przelotny ciepły deszcz. Ważna
wiadomość jest taka że znajdujemy się zaledwie 4° powyżej równika, więc słońce
wali w nas właściwie pionowo z góry. W praktyce oznacza to mniej więcej tyle że
15-20 minut w pełnym słońcu, bez kremu z filtrem (co najmniej 20), gwarantuje
poważne poparzenie słoneczne, a niestety zsiadłego mleka nie kupisz tu za żadne
pieniądze.
MALE
Na lotnisku witają nas dwie sympatyczne, uśmiechnięte osoby w strojach "służbowych” - koszulka polo z logo SCUBASPA, bermudy lub szorty i…
bose nogi. Bose nogi są tu oczywistą-oczywistością, nie miałem co prawda okazji
widywać malediwskich biznesmenów (oni chyba noszą buty ?) ale cała reszta butów
zwyczajnie nie używa, są po prostu niepotrzebne, a na łodzi wręcz niewskazane.
Wynika
to zarówno z panującego klimatu jak również z faktu, że stały ląd zbudowany jest
głównie z relatywnie miękkiego materiału pochodzenia organicznego, jakby
zmielonej rafy koralowej, jest prawie biały i nie nagrzewa się tak bardzo jak piasek
kwarcowy. Znany nam piasek zresztą w ogóle tu nie występuje naturalnie, a używany
jako budulec jest jednym z droższych elementów każdej inwestycji.
Nabrzeże dla łodzi zaczyna się zaraz przy wyjściu z hali
przylotów i ma długość ok. 200 m, czyli jest na tyle krótkie, że maksymalna długość
jednostek, które mogą przy nim cumować została ograniczona do 20 m. Wózkiem lotniskowym
podwozimy bagaże do mniejszej łodzi która zawiezie nas do celu wyprawy, czyli
na pokład ponad pięćdziesięciometrowego jachtu SCUBASPA. Jacht jest w tej
chwili największą tego typu jednostką pływającą po Malediwach, jego wielkość
nie pozwala mu nie tylko cumować przy kei lotniskowej, ale chyba w żadnym innym
miejscu; nie ma tu po prostu takich nabrzeży, szczególnie na mniejszych
wyspach. Cała komunikacja do i od jachtu odbywa się za pośrednictwem mniejszej,
własnej łodzi nurkowej-transportowej zwanej dhoni, albo motorówki zwanej dingi.
NA POKŁADZIE
Zwilżone, zimne ręczniczki do odświeżenia twarzy i rąk oraz
welcome drink, który popijamy na rufie będącej jednocześnie dużym barem, to
okazja żeby wreszcie wygodnie usiąść i wyciągnąć nogi po trwającej prawie dobę
podróży. Zmęczenie i odrobina alkoholu powoduje, że jedyne czego mi teraz
trzeba to chwila snu.
Nasza kabina - Manta suite - w pełni zasługuje na tę
nazwę i jest czymś co zdarza się raczej na wielkich cruisach niż jachtach. Jest
urządzona ze smakiem, z najlepszych materiałów jakie do tej pory widywałem na
łodziach i jest zwyczajnie… za duża, tym bardziej że tak naprawdę służy
wyłącznie do spania. A propos spania, łóżko to pełnowymiarowy double kingsize, z
nieprzyzwoicie wygodnym, wysokim materacem, który z pewnością nie był tani.
Jeżeli dodam, że WC to podciśnieniowy, automatyczny kompakt (taki sam jak w
samolotach !) to obraz i tak nie będzie pełny bo pewnie o czymś i tak
zapomniałem. Mówiąc krótko - jakość wykonania sprzętów oraz użyte materiały po
prostu onieśmielają. Łyżka dziegciu - minibar czyli mała lodówka niestety
okazała się być niesprawna i taka pozostała do końca rejsu. Stopień
uciążliwości - niewielki, to samo znajdowało się w oddalonym o 15 m barze.
Klimatyzacja w naszej (i tylko w naszej) kabinie też działała dziwnie,
schładzała do zadanej temperatury i sama się wyłączała (?) Powtórne włączenie
powodowało że chwilę chodziła i znowu się wyłączała, i tak w kółko. Być może
nie umiałem tego ustawić, albo był to początek jakiejś awarii z rodzaju „chorób
wieku dziecięcego”.
Po
krótkiej aklimatyzacji, oddaliśmy się nieróbstwu, a wieczorem ogólna bibka i
łowienie ryb. Najpierw na rufie złowiliśmy przynęta, a następnie „z ręki” (na
modłę malediwską) przez burtę wyrzuciliśmy duże haki na bardzo grubej żyłce, na
które założyliśmy wcześniej złowioną przynętę. Początkowo szło marnie, a
przynęta co chwilę “ginęła” w otchłani oceanu. Niektórzy zdążyli się już
zniechęcić i odłożyć szpulki gdy nagle poczułem coś jakby zaczep o rafę lub o
dno lodzi, szpula z żyłką o mało nie wyskoczyła mi z ręki, wrażenie było
piorunujące, po sekundzie już wiedziałem że to ryba i to duża. Powoli,
jednostajnie zacząłem nawijać żyłkę na szpulę co wymagało dość dużego wysiłku
bo ryba ciągnęła jakby ważyła tonę. Ostatecznie ktoś dołączył i pomagał ciągnąć
żyłkę, a ja nawijałem na szpulę. Wysoka burta stanowiła zagrożenie że ryba
zerwie się w ostatnim momencie, ale pewni swego lokalesi stwierdzili że „da
radę” i bardziej dzięki ich wewnętrznemu przekonaniu niż logice udało się rybę
wciągnąć na pokład. Wspaniały, ponad sześćdziesięciocentymetrowy Jack Crevalle,
który znajdował się na końcu żyłki wprawił w podziw wszystkich, z załogą
włącznie i był pięknym trofeum oraz nieoczekiwanym zwieńczeniem całego dnia.
DZIEŃ
DRUGI
Pogoda
piękna ! Od rana słońce i momentalnie robi się bardzo ciepło, nawet za ciepło. Położenie
geograficzne i klimat sprawia że da się tu żyć przez cały rok, i to bez
depresji krótkiego dnia, który trwa 12
h, przez 12 m-cy w roku… codziennie.
Poznajemy
naszych dive masterów, czyli ludzi, którzy zabiorą nas pod wodę i robimy
pierwsze zejście, na bardzo ładną, bogatą w życie rafę. Spotykamy kilka muren,
małego żółwia i wiele innych powszechnych tu gatunków. Pierwsze zejście to
jednocześnie tzw. check dive, czyli ocena umiejętności i zachowania
poszczególnych osób pod wodą. Dzięki temu że jest dwóch (a właściwie dwoje) przewodników,
grupę można podzielić na podgrupy - szybciej i wolniej zużywających powietrze. Jest
to bardzo praktyczne, bo łódź może podjąć z powierzchni pierwszą grupę, podczas
gdy wolniej zużywający powietrze mogą kontynuować nurkowanie przez kolejne 10-15
minut.
Sprzęt
nurkowy przez cały czas znajduje na dohni, butle stoją w specjalnych
trzymadłach, a jackety są przypięte do nich. Ładowanie butli z dwóch stacjonarnych
sprężarek odbywa się pomiędzy kolejnymi nurkowaniami. Wszystko dzieje się bardzo sprawnie i
bezproblemowo, a obsługa wygląda na doświadczoną i jest pomocna w każdej
sytuacji.
Ponieważ
większość nurkowań odbywa się w prądzie, czasem bardzo silnym, przed każdym
zejściem jedno z przewodników wskakuje na moment do wody aby sprawdzić jego siłę
i kierunek, następnie ustala miejsce zanurzenia tak aby poruszać się zgodnie z
logiką, czyli z prądem ;-)
SPA
Byłem
bardzo ciekawy jak udało się zorganizować tę część w warunkach morskich, nie do
końca przecież sprzyjających relaksowi i kontemplacji. Muszę przyznać że jest
to chyba jedno z najbardziej zaskakujących doświadczeń – pomieszczenia SPA nie
różnią się niczym od tych które widywałem wcześniej na lądzie. Wyglądają
dokładnie tak samo i są równie funkcjonalne; w sumie pięć (?) niezależnych pokoi,
urządzonych ze smakiem i dbałością o szczegóły, gwarantujących orientalną, intymną
atmosferę. Pomieszczenia SPA zajmują połowę górnego pokładu i wraz z dużym,
otwartym pokładem słonecznym (na którym dodatkowo znajduje się nieco
pretensjonalne łoże z baldachimem ;-) ), są miejscem w którym można naprawdę odpocząć,
a po zabiegach pełną piersią wdychać oceaniczną bryzę.
Nie
chcę się rozwodzić nad rodzajami dostępnych zabiegów bo nie do końca się na tym
znam, osobiście skorzystałem tylko z trzech – masaż abianga vel ajurveda,
szwedzki oraz streching, wszystkie były przyjemne, a każdy poprzedzało dokładne
mycie stóp. Myślałem nawet że masażysta miał jakieś zastrzeżenia co do ich
czystości, ale po konsultacji okazało się że wszyscy tak mieli…
OD
KUCHNI
„Zaufać
kucharzowi, czy jednak pomodlić się przed posiłkiem ?” Miewałem podobne dylematy
w różnych miejscach na świecie i czasem nawet modlitwa niewiele pomagała… Zdecydowanie
nie dotyczy to jednak tego miejsca. Wszystkie posiłki były naprawdę smaczne,
chyba jedyna wpadka to twarde jak podeszwa pierścienie kalmarów, które po
prostu omijałem, bo zdarzyły się więcej niż raz. Do wyboru są co najmniej dwa
dania + deser, zarówno w porze lunchu jak i kolacji, podawane w formie szwedzkiego
stołu. Co najmniej trzy razy podano wspaniałe pieczone ryby, kupione
bezpośrednio od łowiących wokół miejscowych rybaków. Również złowioną
własnoręcznie pierwszego dnia rybę, pięknie wyfiletowaną przez naszego
kucharza, mieliśmy okazję spróbować w postaci sashimi, z sosem sojowym i wasabi
- full service !
Sala
restauracyjna, bo zdecydowanie tak należy nazywać pomieszczenie w którym
podawane są wszystkie posiłki, urządzona jest w sposób bardzo funkcjonalny, z
tych samych materiałów i w tym samy stylu co pozostałe wnętrza. Automatycznie
otwierane i zamykane przez obsługę okna są rzadkim i bardzo praktycznym
rozwiązaniem, które pozwala na idealne przewietrzanie tego pomieszczenia.
BUJA,
CZY NIE BUJA ?
Jeszcze
przed wyjazdem obawy kilku uczestników naszej wycieczki budziła kwestia choroby
morskiej, która jak wiadomo potrafi najprzyjemniejsze nawet chwile na jachcie
zamienić w prawdziwy koszmar.
O ile
żegluga pomiędzy wyspami, wewnątrz dużych atoli gdzie wody są naprawdę spokojne
(nawet przy wietrze wiejącym z siłą 5-6 węzłów), nie stanowi żadnego problemu, to
już „przelot” pomiędzy atolami wschodnimi a zachodnimi, odbywa się po otwartym,
pofalowanym oceanie. Zarówno wielkość (= dzielność) naszej jednostki jak i doświadczenie
kapitana, a przede wszystkim odpowiedni timing, tzn. dostosowanie żeglugi do aktualnych
warunków pogodowych, sprawiły że nikt nie miał najmniejszych problemów z
chorobą morską. Żegluga nocna nie wchodzi w grę, zarówno ze względów
bezpieczeństwa jak i komfortu pasażerów. Jacht zawsze kotwiczy przed zmrokiem w
miejscach, które gwarantują minimalne falowanie. W praktyce oznacza to po
prostu schowanie się za jakąś większą wyspą, co nie nastręcza żadnego problemu bo
tego towaru jak wiadomo tutaj nie brakuje ;-)
NOCNE
IGRASZKI
Życie
nocne na jachcie oczywiście kwitnie, cała rufa głównego pokładu to jeden wielki
bar z miękkimi siedziskami. W zależności od pogody może być osłonięty przed
deszczem i wiatrem, a w ciągu dnia przed zbyt intensywnym słońcem. Co ważne bar
jest usytuowany na tyle daleko od kabin, że odgłosy z niego dochodzące nie
stanowią żadnego problemu dla osób, które akurat wolą pospać.
Intensywność
życia nocnego zależała od wielości zdarzeń i „trudów” dnia. Generalnie wszyscy
bawili się świetnie, a to przy dźwiękach (tfu !) „Ona tańczy dla mnie”, czy też
lokalnej muzyki granej na bębnach przez chłopców z załogi.
Piwo
- 5$, drinki od 10$, najtańsze wino czerwone (dobre !) 40$. Ceny nie odbiegają
od tych na lądzie, tzn. tam gdzie alkohol jest w ogóle dostępny. Nie
zapominajmy, że znajdujemy się co prawda na środku oceanu, ale w kraju
muzułmańskim, z prawem szariatu - na wyspach zamieszkałych przez ludność
lokalną alkoholu nie ma w ogóle, na prywatnych kosztuje mniej więcej tyle samo
lub drożej, o ile w ogóle wyspa jest „otwarta”. Oczywiście alkohol przywieziony
z Polski jest tańszy, pod warunkiem jednak że uda się go przeszwarcować na
lotnisku w Male, co wcale nie jest takie proste - jeszcze w Polsce (!): białe
alkohole przelewamy do małych butelek np. po Sprite; whisky, brandy do butelek
po Ice tea, i chowamy w bagażu głównym. Wykryty przez celników alkohol trafia
co prawda do depozytu i można go odebrać przy wylocie, ale po co on komu wtedy…
Znacznie
ciekawsze rzeczy dzieją się nocą pod wodą. Jedyne nocne nurkowanie miało
miejsce na atolu Felidhe (Vaavu), chyba w pobliżu wyspy Alimatha.
Zamknięty
resort ma niewielki pomost z którego dokarmia się rekiny… zupełnie tak samo jak
u nas sikorki zimą. Są to głównie Nurse sharks, czyli niegroźni czyściciele dna,
ale zdarzają się również Whitetipy czy Blacktipy (na te podobno trzeba uważać),
olbrzymie płaszczki, czy też przepiękne Jack Crevalle. Miejsce jest na tyle znane i atrakcyjne że po
zmroku w pobliże wyspy podpłynęło 6 lub 7 nurkowych dohni, z których do wody
wskoczyło co najmniej 50 (!) nurków i… zrobił się podwodny supermarket. Nie
wiadomo kogo było więcej, oglądanych czy oglądających, rekiny oczywiście są
przyzwyczajone i nic sobie nie robią z tego zamieszania, a gotowe są pozować
tak długo jak długo mają co jeść.
Kolejnego
wieczora nasz kapitan (przy okazji świetny nurek) wystawił na rufie bardzo silne
światło i wyraźnie na coś czekał. Po chwili usłyszeliśmy krótkie:
-
Manta !
a w
świetle reflektora, pod wodą ukazała się najpierw biała poświata, a następnie
przy samej powierzchni, piękny, jedyny w swoim rodzaju kształt, który wykonywał
niespieszne beczki i inne ewolucje by po krótkiej chwili zniknąć pod wodą.
Powtórzyło się to kilka razy w ciągu dwóch godzin i pozostawiło niesamowite
wrażenia.
WHALE
SHARK
Prostolinijność
mieszkańców i tutejsze zwyczaje sprawiają że stała wymiana informacji z innymi
jednostkami jest oczywistością. Nasz kapitan oraz divemaster wiedzieli na
bieżąco co dzieje się na i pod wodą w promieniu co najmniej 50 mil. Gdy dowiedzieli
się, że w pobliżu jednej z wysp pojawił się Whale shark, czyli rekin wielorybi,
w ciągu pięciu minut zmieniliśmy plan podróży i podążyliśmy w kierunku nowej
przygody. Bardzo nam się to spodobało, choć w pierwszym momencie nie do końca
wierzyliśmy, że jakiś rekin będzie gdzieś tam na nas czekał. Po kilku godzinach
żeglugi zakotwiczyliśmy w rejonie z którego przyszła wiadomość i rankiem następnego
dnia, przy niezbyt sprzyjającej pogodzie, w lekkim deszczu i wietrze, ciągle nieco
sceptyczni wyruszyliśmy na to „najważniejsze nurkowanie”. Na pokład dohni
zabraliśmy również osoby nienurkujące żeby mogły zobaczyć stfora, choćby snoorkując
po powierzchni. Po drodze spotykamy inną łódź, która przypłynęła tu w tym samym
celu. Nasza załoga wymienia z nimi kilka słów przez radio.
Pierwsze
zejście pod wodę nie daje pożądanego rezultatu - rekina nie spotykamy, ale po
ok. 40 minutach nasz divemaster nagle zarządza szybkie wynurzenie. Stukanie
dochodzące z naszej dohni oznacza, że przez radio przyszła informacja - druga
łódź zlokalizowała go, wynurzamy się i prujemy fale w kierunku gdzie był
widziany. W butlach mamy jeszcze po 60 atm. więc bez problemu wystarczy, tym
bardziej że rybka pokazuje się na głębokości 2-5 m. Na dziobie ciągle ktoś
obserwuje powierzchnię wody i nagle krzyczy JEST ! wskazując miejsce w które od razu kieruje się
łódź. Wskakujemy do wody, jedna z naszych snoorkujących dosłownie rekinowi na
grzbiet, dotyka go ręką !!!
Zwierzak jest przepiękny, ma około 5-6 m, ale chyba
zaniepokojony dotknięciem zawija w kierunku głębi i znika. Jest nieźle, prawie
wszyscy go już widzieliśmy ale nasz divemaster nie daje za wygraną, wracamy na
dohni i robimy jeszcze jedno kółko. Trafiamy ponownie, WRÓCIŁ ! Gotowi jak komando foki, wskakujemy
kolejny raz do wody i tym razem płyniemy z nim zdecydowanie dłużej – EKSTAZA…
STAŁY
LĄD
Malediwy,
a właściwie Republika Malediwów to podobno 1190 wysp, rozrzuconych na obszarze
ok. 100.000 km² (prawie jedna trzeci powierzchni Polski). Łączna powierzchnia samych
wysp to jednak zaledwie 298 km², czyli nieco mniej niż powierzchnia miasta Szczecin.
Komunikacja pomiędzy wyspami odbywa się głównie drogą wodną, ale oczywiście w
dzisiejszych czasach bez samolotu życia nie ma, tyle że wysp jest ponad tysiąc,
a „prawdziwych” lotnisk… pięć.
Malediwy to chyba największe skupisko
hydroplanów czyli samolotów startujących i lądujących na wodzie. Widać je
dosłownie co chwilę, lądują na środku oceanu przy niewielkich platformach, zakotwiczonych
w pobliżu wysp. Wyładowują turystów, zabierają kolejnych i lecą dalej. Latanie
samolotem to wolność, ale latanie hydroplanem, bez konieczności lądowania w
określonym miejscu jest jej kwintesencją.
Nie
było nam niestety dane polatać hydroplanem w trakcie tego pobytu, ale warto tu
wrócić choćby po to żeby jeszcze kiedyś zobaczyć to wszystko z góry…
W
trakcie tygodniowego pobytu udało nam się odwiedzić kilka wysp, w tym jedną
zamieszkałą przez ludność lokalną. Zabudowa wysp jest prosta, parterowa i
funkcjonalna, pomalowana wszystkimi
kolorami
tęczy. Jak wszędzie domki są mniejsze i większe. Prawdziwa trudność to brak
podstawowego budulca; koralowy „piach” nie nadaje się za bardzo do mieszania z
cementem ponieważ jest zbyt miękki, a prawdziwy, kwarcowy trzeba sprowadzać z
odległych Indii czy Sri Lanki.
Chyba
na całych Malediwach nie ma również studni. Słodka woda pochodzi z odsalaczy, a
biedniejsi muszą ją zbierać w trakcie opadów z dachów własnych domostw.
Na
większości zamieszkałych wysp jest meczet, posterunek policji i kilka sklepów.
Ludność trudni się głównie rybołówstwem, szkutnictwem, drobnym rękodziełem i
obsługą turystów. Większe wyspy to również miejsca przeładunkowo-handlowe.
Jedną
z najważniejszych gałęzi gospodarki jest oczywiście turystyka, pochodzi z niej
ponad 30% PKB i jest to dziedzina, bez której Malediwy chyba nie mogłyby już
funkcjonować. Z każdym rokiem rośnie liczba wysp dzierżawionych i
zabudowywanych charakterystycznymi domkami na palach, głównie przez
zagranicznych inwestorów.
Turystyka
i cywilizacja ma również swoje ciemne strony. Dziesiątki bezludnych wysp, z
daleka wyglądających na rajskie, po dotarciu do nich okazywały się być śmietnikami,
pełnymi PET’ów i wszelkich innych morskich śmieci… obawiam się, że nawet nasza
ustawa śmieciowa nic by tu nie pomogła.
BBQ
Jednym
ze stałych punktów programu każdego rejsu jest BBQ, czyli kolacja na bezludnej
wyspie z muzyką i tańcami w tutejszych rytmach. Udało nam się znaleźć czystą
wyspę, na której najpierw zbieraliśmy wspólnie chrust, załoga rozpaliła
ognisko, a kucharz przygotował znakomity posiłek z rybą, prawdziwymi pieczonymi
ziemniakami, piwkiem, winem i czym tam jeszcze.
Zabawa przednia i do ciemnej
nocy, a przede wszystkim jakaś odmiana. Na początku wyspa nieco nam się
kołysała pod stopami (kto żeglował wie o czym mówię). Pięknie oświetlony
SCUBASPA na tle nocnego nieba widziany z wyspy prezentował się naprawdę
okazale. W takich chwilach człowiek zaczyna się zastanawiać jak by tu zamienić
listopadowe deszcze i grudniowe zaspy na koralowy ciepły piasek przez dwanaście
miesięcy…
MANTY
Chyba
każdy nurek mówiąc Malediwy, oczyma wyobraźni widzi te wspaniałe stworzenia,
które bardziej przypominają podwodne wielkie ptaki niż ryby. Jako że żywią się
planktonem muszą zbliżać się do powierzchni wody, gdzie jest go najwięcej. Przy
bardzo spokojnym oceanie, o określonych porach dnia można je zobaczyć z pokładu
łodzi. Można nawet próbować z nimi snoorklować, jeżeli mają ochotę udaje się podziwiać je przez dłuższą chwilę.
Wytrawni
przewodnicy mają oczywiście swoje miejsca, w których z dość dużym
prawdopodobieństwem można je spotkać. Znajdują się one najczęściej w silnym
prądzie, gdzie jest więcej planktonu, a właściwie jego większa ilość może
przepływać w tym samym czasie przez ich otwór gębowy.
Na
spotkanie z mantami płyniemy przed południem. Nad miejscem nurkowym jest już
jakaś inna dohni, więc zakładamy, że nie przypłynęliśmy na darmo. Niebo jest
lekko zachmurzone - szkoda byłoby więcej światła pod wodą… Schodząc czujemy
dość silny prąd i widzimy z góry inną grupę
nurków, którzy fachowo przypięci hakami na pasach do dna, wiszą nad rafą i wyczekują. Robimy to samo, to
znaczy łapiemy się rafy i po ok. 10 min nasza cierpliwość zostaje nagrodzona;
pierwsza manta przepływa nad naszymi głowami, powoli, majestatycznie, ale dość
daleko. Czekamy jeszcze chwilę, ale ponieważ kolejne się nie pojawiają, nasz
przewodnik daje znak żeby puścić się z prądem i zmienić miejsce, w efekcie
wychodzimy nieco płycej gdzie prąd jest słabszy. Ciągle „po meblach”, czyli
trzymając się rafy przesuwamy się z prądem i obserwujemy najpierw dwa rekiny, a
po chwili kolejne dwie manty. Jedna wisi nad nami dłuższą chwilę delikatnie
poruszając skrzydłami, widać nawet plankton, który przy okazji spotkania z nami
konsumuje. Rozpiętość skrzydeł ok. 3 m, czyli niezbyt duży, ale piękny okaz. Na
tym samym nurkowaniu spotkaliśmy jeszcze kilka żółwi, jednego udało się
nakarmić z ręki, ośmiornice oraz mureny. Miejsce naprawdę super.
HOME
SWEET HOME…
Każda
przygoda musi się kiedyś skończyć, ale ilość i różnorodność zdarzeń sprawiły że
wydaje nam się jak byśmy byli tu dłużej niż tydzień. Na pewno nie możemy
narzekać na brak wrażeń, szczególnie pod wodą.
SCUBA+SPA
czyli dość ryzykowna idea połączenia „ognia i wody”, aktywnego wypoczynku na i
pod wodą z totalnym relaksem jaki daje pobyt w SPA, naprawdę się tu sprawdza,
na zasadzie dla każdego coś miłego. Jak dla mnie mogłoby być wręcz mniej
luksusowo, ale widać, że bezkompromisowość była naczelnym założeniem przy
budowie i wyposażaniu tego jachtu, zgodnie z zasadą - wszystko co najlepsze dla
naszych gości. Nie bez znaczenia jest również to, że jacht został zwodowany w
tym roku, więc wszystko się tu błyszczy i pachnie nowością, a obsługa dba żeby
dekapitalizacja postępowała jak najwolniej – jest czysto i przyjemnie.
Najważniejsze
jednak, że również płeć piękna, która akurat w naszym przypadku korzystała
głównie z uroków SPA (i w większości nigdy wcześniej na jachcie nie była !) jest
tego samego zdania.
W
poczuciu „dobrze spełnionego obowiązku” i mile spędzonego czasu wracamy więc do
naszej szarej i chłodnej o tej porze roku ojczyzny, bo przecież wszędzie dobrze,
ale w domu najlepiej planuje się kolejne przygody.
… jako suplement linki do stron, z których można się
dowiedzieć co nieco o aktualnej sytuacji nie tylko politycznej w Republice
Malediwów:
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114881,7157566,Rzad_Malediwow_pod_woda.html
i jeszcze kilka zdjęć
i jeszcze kilka zdjęć