poniedziałek, 16 września 2013

Malediwy, czyli 1190 wysp w tydzień

TAM


Z nadmiaru wolnego czasu (sic !) postanowiłem zacząć pisać tę relację zanim jeszcze zapłaciłem za bilety i poznałem dzień wylotu. Póki co wiem tylko że ma być pięknie i to pod każdym względem…
Jak świat światem perspektywa podróży wywołuje w człowieku emocje zanim jeszcze znajdzie się na przysłowiowym szlaku. Jest to chyba niezależne od naszej woli, a impulsem do wcześniejszego, „rozpoczęcia” podróży są albo wspomnienia wcześniejszych własnych wojaży, albo przeczytane artykuły czy książki o miejscach w które się wybieramy. Najbardziej sugestywnie działają oczywiście zdjęcia, które można obejrzeć przed wyjazdem. Zupełnie bezwiednie w głowie zaczyna powstawać mozaika obrazów i wyobrażeń tego jak TAM może wyglądać w rzeczywistości, oraz pytanie czy to co zapadło w pamięć innym, okaże się równie interesujące dla mnie.
Dobrze gdy tworzący się obraz nie jest nazbyt idealny, bo przecież nie wszystko co przyswajamy przed podróżą musi na nas zrobić piorunującego wrażenie w rzeczywistości.
Przed wyjazdem sprawdzam że jedziemy w okresie „monsunu północno-zachodniego”, który jest również określany jako pora deszczowa i trwa od maja do października. Na szczęście klimat charakteryzuje się tym, że średnia temperatura powietrza i wody przez cały rok jest właściwie niezmienna i wynosi odpowiednio 29 i 27°C, przy czym temperatura powietrza właściwe nie spada poniżej 25°C – krótko mówiąc - nie może być aż tak źle, tym bardziej że deszcz pada krótkimi seriami i jest ciepły.

BILETY

Przelot jest znaczącym kosztem całej wycieczki. Ze względu na nasze stałe miejsce zamieszkania najpierw  próbujemy kupić bilety z Berlina ale szybko okazuje się że w drodze powrotnej mielibyśmy dwa międzylądowania więc podróż trwałaby co najmniej 5-6 h dłużej; nie ma wyjścia, musimy lecieć z Warszawy, cena biletu zbliżona do „berlińskiej”, ale tylko jedna przesiadka (w Doha). Jak szaleć to szaleć, kupujemy również dolot do Wawy naszym narodowym przewoźnikiem i jesteśmy lżejsi o ok. 3.800 pln/głowę. To dużo, nawet w przypadku wyjazdu na dwa tygodnie, a my lecimy tam tylko na tydzień…

DOHA

Przerwa w podróży w Katarze trwa ok. trzech godzin. Lotnisko jest naprawdę duże ale nie najnowocześniejsze, brak rękawów powoduje że wysiadając z samolotu mamy okazję poczuć pustynną atmosferę tego miejsca - ciemna noc, 23.30 – temp. 38°C. Nie wiem jak można pracować w takich warunkach (tankowanie samolotów, jeżdżenie wózkami bagażowymi, etc.) i nie próbuję sobie nawet wyobrazić temperatury w słońcu… Wsiadamy do autobusu i jest od razu lepiej bo jego nowoczesne wnętrze jest dość dobrze klimatyzowane. Zupełnie miło robi się dopiero po wejściu do terminala tranzytowego, tam klimatyzacja zużywa tyle prądu co małe miasto w Polsce, za to temperatura nie przekracza 20°C. Masa ludzi, jedni śpią w niewygodnej pozycji na terminalowych fotelikach inni kręcą się w kółko próbując coś kupić w duty free, większość „just watching” bo ceny są albo porównywalne z naszymi albo dużo wyższe. Darmowy internet najlepiej działa w pobliżu Oryx Lounge, czyli wydzielonej poczekalni dla VIP’ów, na pięterku.
O godzinie 1:00 wsiadamy do samolotu lecącego do Male, mamy ok. 4,5 h lotu, plus przesunięcie czasu. Na miejscu jesteśmy przed 8:00 czasu lokalnego. Temperatura ok. 29°C, umiarkowany wiatr, niebo lekko zachmurzone, wilgotność ok. 80% - naprawdę znośnie i dzięki Bogu, bo taka mniej więcej pogoda będzie nam towarzyszyć w trakcie całego pobytu na Malediwach, jedyne odstępstwa to albo wyglądające na chwilę słońce, albo przelotny ciepły deszcz. Ważna wiadomość jest taka że znajdujemy się zaledwie 4° powyżej równika, więc słońce wali w nas właściwie pionowo z góry. W praktyce oznacza to mniej więcej tyle że 15-20 minut w pełnym słońcu, bez kremu z filtrem (co najmniej 20), gwarantuje poważne poparzenie słoneczne, a niestety zsiadłego mleka nie kupisz tu za żadne pieniądze.

MALE

Na lotnisku witają nas dwie sympatyczne, uśmiechnięte osoby w strojach "służbowych” - koszulka polo z logo SCUBASPA, bermudy lub szorty i… bose nogi. Bose nogi są tu oczywistą-oczywistością, nie miałem co prawda okazji widywać malediwskich biznesmenów (oni chyba noszą buty ?) ale cała reszta butów zwyczajnie nie używa, są po prostu niepotrzebne, a na łodzi wręcz niewskazane. 



Wynika to zarówno z panującego klimatu jak również z faktu, że stały ląd zbudowany jest głównie z relatywnie miękkiego materiału pochodzenia organicznego, jakby zmielonej rafy koralowej, jest prawie biały i nie nagrzewa się tak bardzo jak piasek kwarcowy. Znany nam piasek zresztą w ogóle tu nie występuje naturalnie, a używany jako budulec jest jednym z droższych elementów każdej inwestycji.
Nabrzeże dla łodzi zaczyna się zaraz przy wyjściu z hali przylotów i ma długość ok. 200 m, czyli jest na tyle krótkie, że maksymalna długość jednostek, które mogą przy nim cumować została ograniczona do 20 m. Wózkiem lotniskowym podwozimy bagaże do mniejszej łodzi która zawiezie nas do celu wyprawy, czyli na pokład ponad pięćdziesięciometrowego jachtu SCUBASPA. Jacht jest w tej chwili największą tego typu jednostką pływającą po Malediwach, jego wielkość nie pozwala mu nie tylko cumować przy kei lotniskowej, ale chyba w żadnym innym miejscu; nie ma tu po prostu takich nabrzeży, szczególnie na mniejszych wyspach. Cała komunikacja do i od jachtu odbywa się za pośrednictwem mniejszej, własnej łodzi nurkowej-transportowej zwanej dhoni, albo motorówki zwanej dingi.

NA POKŁADZIE


Zwilżone, zimne ręczniczki do odświeżenia twarzy i rąk oraz welcome drink, który popijamy na rufie będącej jednocześnie dużym barem, to okazja żeby wreszcie wygodnie usiąść i wyciągnąć nogi po trwającej prawie dobę podróży. Zmęczenie i odrobina alkoholu powoduje, że jedyne czego mi teraz trzeba to chwila snu.
Nasza kabina - Manta suite - w pełni zasługuje na tę nazwę i jest czymś co zdarza się raczej na wielkich cruisach niż jachtach. Jest urządzona ze smakiem, z najlepszych materiałów jakie do tej pory widywałem na łodziach i jest zwyczajnie… za duża, tym bardziej że tak naprawdę służy wyłącznie do spania. A propos spania, łóżko to pełnowymiarowy double kingsize, z nieprzyzwoicie wygodnym, wysokim materacem, który z pewnością nie był tani. Jeżeli dodam, że WC to podciśnieniowy, automatyczny kompakt (taki sam jak w samolotach !) to obraz i tak nie będzie pełny bo pewnie o czymś i tak zapomniałem. Mówiąc krótko - jakość wykonania sprzętów oraz użyte materiały po prostu onieśmielają. Łyżka dziegciu - minibar czyli mała lodówka niestety okazała się być niesprawna i taka pozostała do końca rejsu. Stopień uciążliwości - niewielki, to samo znajdowało się w oddalonym o 15 m barze. Klimatyzacja w naszej (i tylko w naszej) kabinie też działała dziwnie, schładzała do zadanej temperatury i sama się wyłączała (?) Powtórne włączenie powodowało że chwilę chodziła i znowu się wyłączała, i tak w kółko. Być może nie umiałem tego ustawić, albo był to początek jakiejś awarii z rodzaju „chorób wieku dziecięcego”.
Po krótkiej aklimatyzacji, oddaliśmy się nieróbstwu, a wieczorem ogólna bibka i łowienie ryb. Najpierw na rufie złowiliśmy przynęta, a następnie „z ręki” (na modłę malediwską) przez burtę wyrzuciliśmy duże haki na bardzo grubej żyłce, na które założyliśmy wcześniej złowioną przynętę. Początkowo szło marnie, a przynęta co chwilę “ginęła” w otchłani oceanu. Niektórzy zdążyli się już zniechęcić i odłożyć szpulki gdy nagle poczułem coś jakby zaczep o rafę lub o dno lodzi, szpula z żyłką o mało nie wyskoczyła mi z ręki, wrażenie było piorunujące, po sekundzie już wiedziałem że to ryba i to duża. Powoli, jednostajnie zacząłem nawijać żyłkę na szpulę co wymagało dość dużego wysiłku bo ryba ciągnęła jakby ważyła tonę. Ostatecznie ktoś dołączył i pomagał ciągnąć żyłkę, a ja nawijałem na szpulę. Wysoka burta stanowiła zagrożenie że ryba zerwie się w ostatnim momencie, ale pewni swego lokalesi stwierdzili że „da radę” i bardziej dzięki ich wewnętrznemu przekonaniu niż logice udało się rybę wciągnąć na pokład. Wspaniały, ponad sześćdziesięciocentymetrowy Jack Crevalle, który znajdował się na końcu żyłki wprawił w podziw wszystkich, z załogą włącznie i był pięknym trofeum oraz nieoczekiwanym zwieńczeniem całego dnia. 

DZIEŃ DRUGI

Pogoda piękna ! Od rana słońce i momentalnie robi się bardzo ciepło, nawet za ciepło. Położenie geograficzne i klimat sprawia że da się tu żyć przez cały rok, i to bez depresji krótkiego dnia, który  trwa 12 h, przez 12 m-cy w roku… codziennie.

Poznajemy naszych dive masterów, czyli ludzi, którzy zabiorą nas pod wodę i robimy pierwsze zejście, na bardzo ładną, bogatą w życie rafę. Spotykamy kilka muren, małego żółwia i wiele innych powszechnych tu gatunków. Pierwsze zejście to jednocześnie tzw. check dive, czyli ocena umiejętności i zachowania poszczególnych osób pod wodą. Dzięki temu że jest dwóch (a właściwie dwoje) przewodników, grupę można podzielić na podgrupy - szybciej i wolniej zużywających powietrze. Jest to bardzo praktyczne, bo łódź może podjąć z powierzchni pierwszą grupę, podczas gdy wolniej zużywający powietrze mogą kontynuować nurkowanie przez kolejne 10-15 minut.  
Sprzęt nurkowy przez cały czas znajduje na dohni, butle stoją w specjalnych trzymadłach, a jackety są przypięte do nich. Ładowanie butli z dwóch stacjonarnych sprężarek odbywa się pomiędzy kolejnymi nurkowaniami.  Wszystko dzieje się bardzo sprawnie i bezproblemowo, a obsługa wygląda na doświadczoną i jest pomocna w każdej sytuacji.
Ponieważ większość nurkowań odbywa się w prądzie, czasem bardzo silnym, przed każdym zejściem jedno z przewodników wskakuje na moment do wody aby sprawdzić jego siłę i kierunek, następnie ustala miejsce zanurzenia tak aby poruszać się zgodnie z logiką, czyli z prądem ;-)     

SPA

Byłem bardzo ciekawy jak udało się zorganizować tę część w warunkach morskich, nie do końca przecież sprzyjających relaksowi i kontemplacji. Muszę przyznać że jest to chyba jedno z najbardziej zaskakujących doświadczeń – pomieszczenia SPA nie różnią się niczym od tych które widywałem wcześniej na lądzie. Wyglądają dokładnie tak samo i są równie funkcjonalne; w sumie pięć (?) niezależnych pokoi, urządzonych ze smakiem i dbałością o szczegóły, gwarantujących orientalną, intymną atmosferę. Pomieszczenia SPA zajmują połowę górnego pokładu i wraz z dużym, otwartym pokładem słonecznym (na którym dodatkowo znajduje się nieco pretensjonalne łoże z baldachimem ;-) ), są miejscem w którym można naprawdę odpocząć, a po zabiegach pełną piersią wdychać oceaniczną bryzę.
Nie chcę się rozwodzić nad rodzajami dostępnych zabiegów bo nie do końca się na tym znam, osobiście skorzystałem tylko z trzech – masaż abianga vel ajurveda, szwedzki oraz streching, wszystkie były przyjemne, a każdy poprzedzało dokładne mycie stóp. Myślałem nawet że masażysta miał jakieś zastrzeżenia co do ich czystości, ale po konsultacji okazało się że wszyscy tak mieli…       

OD KUCHNI

„Zaufać kucharzowi, czy jednak pomodlić się przed posiłkiem ?” Miewałem podobne dylematy w różnych miejscach na świecie i czasem nawet modlitwa niewiele pomagała… Zdecydowanie nie dotyczy to jednak tego miejsca. Wszystkie posiłki były naprawdę smaczne, chyba jedyna wpadka to twarde jak podeszwa pierścienie kalmarów, które po prostu omijałem, bo zdarzyły się więcej niż raz. Do wyboru są co najmniej dwa dania + deser, zarówno w porze lunchu jak i kolacji, podawane w formie szwedzkiego stołu. Co najmniej trzy razy podano wspaniałe pieczone ryby, kupione bezpośrednio od łowiących wokół miejscowych rybaków. Również złowioną własnoręcznie pierwszego dnia rybę, pięknie wyfiletowaną przez naszego kucharza, mieliśmy okazję spróbować w postaci sashimi, z sosem sojowym i wasabi - full service !
Sala restauracyjna, bo zdecydowanie tak należy nazywać pomieszczenie w którym podawane są wszystkie posiłki, urządzona jest w sposób bardzo funkcjonalny, z tych samych materiałów i w tym samy stylu co pozostałe wnętrza. Automatycznie otwierane i zamykane przez obsługę okna są rzadkim i bardzo praktycznym rozwiązaniem, które pozwala na idealne przewietrzanie tego pomieszczenia.

BUJA, CZY NIE BUJA ?

Jeszcze przed wyjazdem obawy kilku uczestników naszej wycieczki budziła kwestia choroby morskiej, która jak wiadomo potrafi najprzyjemniejsze nawet chwile na jachcie zamienić w prawdziwy koszmar.
O ile żegluga pomiędzy wyspami, wewnątrz dużych atoli gdzie wody są naprawdę spokojne (nawet przy wietrze wiejącym z siłą 5-6 węzłów), nie stanowi żadnego problemu, to już „przelot” pomiędzy atolami wschodnimi a zachodnimi, odbywa się po otwartym, pofalowanym oceanie. Zarówno wielkość (= dzielność) naszej jednostki jak i doświadczenie kapitana, a przede wszystkim odpowiedni timing, tzn. dostosowanie żeglugi do aktualnych warunków pogodowych, sprawiły że nikt nie miał najmniejszych problemów z chorobą morską. Żegluga nocna nie wchodzi w grę, zarówno ze względów bezpieczeństwa jak i komfortu pasażerów. Jacht zawsze kotwiczy przed zmrokiem w miejscach, które gwarantują minimalne falowanie. W praktyce oznacza to po prostu schowanie się za jakąś większą wyspą, co nie nastręcza żadnego problemu bo tego towaru jak wiadomo tutaj nie brakuje ;-)

NOCNE IGRASZKI

Życie nocne na jachcie oczywiście kwitnie, cała rufa głównego pokładu to jeden wielki bar z miękkimi siedziskami. W zależności od pogody może być osłonięty przed deszczem i wiatrem, a w ciągu dnia przed zbyt intensywnym słońcem. Co ważne bar jest usytuowany na tyle daleko od kabin, że odgłosy z niego dochodzące nie stanowią żadnego problemu dla osób, które akurat wolą pospać.
Intensywność życia nocnego zależała od wielości zdarzeń i „trudów” dnia. Generalnie wszyscy bawili się świetnie, a to przy dźwiękach (tfu !) „Ona tańczy dla mnie”, czy też lokalnej muzyki granej na bębnach przez chłopców z załogi.
Piwo - 5$, drinki od 10$, najtańsze wino czerwone (dobre !) 40$. Ceny nie odbiegają od tych na lądzie, tzn. tam gdzie alkohol jest w ogóle dostępny. Nie zapominajmy, że znajdujemy się co prawda na środku oceanu, ale w kraju muzułmańskim, z prawem szariatu - na wyspach zamieszkałych przez ludność lokalną alkoholu nie ma w ogóle, na prywatnych kosztuje mniej więcej tyle samo lub drożej, o ile w ogóle wyspa jest „otwarta”. Oczywiście alkohol przywieziony z Polski jest tańszy, pod warunkiem jednak że uda się go przeszwarcować na lotnisku w Male, co wcale nie jest takie proste - jeszcze w Polsce (!): białe alkohole przelewamy do małych butelek np. po Sprite; whisky, brandy do butelek po Ice tea, i chowamy w bagażu głównym. Wykryty przez celników alkohol trafia co prawda do depozytu i można go odebrać przy wylocie, ale po co on komu wtedy…
Znacznie ciekawsze rzeczy dzieją się nocą pod wodą. Jedyne nocne nurkowanie miało miejsce na atolu Felidhe (Vaavu), chyba w pobliżu wyspy Alimatha.
Zamknięty resort ma niewielki pomost z którego dokarmia się rekiny… zupełnie tak samo jak u nas sikorki zimą. Są to głównie Nurse sharks, czyli niegroźni czyściciele dna, ale zdarzają się również Whitetipy czy Blacktipy (na te podobno trzeba uważać), olbrzymie płaszczki, czy też przepiękne Jack Crevalle.  Miejsce jest na tyle znane i atrakcyjne że po zmroku w pobliże wyspy podpłynęło 6 lub 7 nurkowych dohni, z których do wody wskoczyło co najmniej 50 (!) nurków i… zrobił się podwodny supermarket. Nie wiadomo kogo było więcej, oglądanych czy oglądających, rekiny oczywiście są przyzwyczajone i nic sobie nie robią z tego zamieszania, a gotowe są pozować tak długo jak długo mają co jeść.
Kolejnego wieczora nasz kapitan (przy okazji świetny nurek) wystawił na rufie bardzo silne światło i wyraźnie na coś czekał. Po chwili usłyszeliśmy krótkie:
- Manta !
a w świetle reflektora, pod wodą ukazała się najpierw biała poświata, a następnie przy samej powierzchni, piękny, jedyny w swoim rodzaju kształt, który wykonywał niespieszne beczki i inne ewolucje by po krótkiej chwili zniknąć pod wodą. Powtórzyło się to kilka razy w ciągu dwóch godzin i pozostawiło niesamowite wrażenia.



WHALE SHARK

Prostolinijność mieszkańców i tutejsze zwyczaje sprawiają że stała wymiana informacji z innymi jednostkami jest oczywistością. Nasz kapitan oraz divemaster wiedzieli na bieżąco co dzieje się na i pod wodą w promieniu co najmniej 50 mil. Gdy dowiedzieli się, że w pobliżu jednej z wysp pojawił się Whale shark, czyli rekin wielorybi, w ciągu pięciu minut zmieniliśmy plan podróży i podążyliśmy w kierunku nowej przygody. Bardzo nam się to spodobało, choć w pierwszym momencie nie do końca wierzyliśmy, że jakiś rekin będzie gdzieś tam na nas czekał. Po kilku godzinach żeglugi zakotwiczyliśmy w rejonie z którego przyszła wiadomość i rankiem następnego dnia, przy niezbyt sprzyjającej pogodzie, w lekkim deszczu i wietrze, ciągle nieco sceptyczni wyruszyliśmy na to „najważniejsze nurkowanie”. Na pokład dohni zabraliśmy również osoby nienurkujące żeby mogły zobaczyć stfora, choćby snoorkując po powierzchni. Po drodze spotykamy inną łódź, która przypłynęła tu w tym samym celu. Nasza załoga wymienia z nimi kilka słów przez radio.
Pierwsze zejście pod wodę nie daje pożądanego rezultatu - rekina nie spotykamy, ale po ok. 40 minutach nasz divemaster nagle zarządza szybkie wynurzenie. Stukanie dochodzące z naszej dohni oznacza, że przez radio przyszła informacja - druga łódź zlokalizowała go, wynurzamy się i prujemy fale w kierunku gdzie był widziany. W butlach mamy jeszcze po 60 atm. więc bez problemu wystarczy, tym bardziej że rybka pokazuje się na głębokości 2-5 m. Na dziobie ciągle ktoś obserwuje powierzchnię wody i nagle krzyczy JEST !  wskazując miejsce w które od razu kieruje się łódź. Wskakujemy do wody, jedna z naszych snoorkujących dosłownie rekinowi na grzbiet, dotyka go ręką !!! 



Zwierzak jest przepiękny, ma około 5-6 m, ale chyba zaniepokojony dotknięciem zawija w kierunku głębi i znika. Jest nieźle, prawie wszyscy go już widzieliśmy ale nasz divemaster nie daje za wygraną, wracamy na dohni i robimy jeszcze jedno kółko. Trafiamy ponownie,  WRÓCIŁ ! Gotowi jak komando foki, wskakujemy kolejny raz do wody i tym razem płyniemy z nim  zdecydowanie dłużej – EKSTAZA… 





STAŁY LĄD

Malediwy, a właściwie Republika Malediwów to podobno 1190 wysp, rozrzuconych na obszarze ok. 100.000 km² (prawie jedna trzeci powierzchni Polski). Łączna powierzchnia samych wysp to jednak zaledwie 298 km², czyli nieco mniej niż powierzchnia miasta Szczecin. Komunikacja pomiędzy wyspami odbywa się głównie drogą wodną, ale oczywiście w dzisiejszych czasach bez samolotu życia nie ma, tyle że wysp jest ponad tysiąc, a „prawdziwych” lotnisk… pięć. 


Malediwy to chyba największe skupisko hydroplanów czyli samolotów startujących i lądujących na wodzie. Widać je dosłownie co chwilę, lądują na środku oceanu przy niewielkich platformach, zakotwiczonych w pobliżu wysp. Wyładowują turystów, zabierają kolejnych i lecą dalej. Latanie samolotem to wolność, ale latanie hydroplanem, bez konieczności lądowania w określonym miejscu jest jej kwintesencją.
Nie było nam niestety dane polatać hydroplanem w trakcie tego pobytu, ale warto tu wrócić choćby po to żeby jeszcze kiedyś zobaczyć to wszystko z góry…





W trakcie tygodniowego pobytu udało nam się odwiedzić kilka wysp, w tym jedną zamieszkałą przez ludność lokalną. Zabudowa wysp jest prosta, parterowa i funkcjonalna, pomalowana wszystkimi
kolorami tęczy. Jak wszędzie domki są mniejsze i większe. Prawdziwa trudność to brak podstawowego budulca; koralowy „piach” nie nadaje się za bardzo do mieszania z cementem ponieważ jest zbyt miękki, a prawdziwy, kwarcowy trzeba sprowadzać z odległych Indii czy Sri Lanki.
Chyba na całych Malediwach nie ma również studni. Słodka woda pochodzi z odsalaczy, a biedniejsi muszą ją zbierać w trakcie opadów z dachów własnych domostw.
Na większości zamieszkałych wysp jest meczet, posterunek policji i kilka sklepów. Ludność trudni się głównie rybołówstwem, szkutnictwem, drobnym rękodziełem i obsługą turystów. Większe wyspy to również miejsca przeładunkowo-handlowe.
Jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki jest oczywiście turystyka, pochodzi z niej ponad 30% PKB i jest to dziedzina, bez której Malediwy chyba nie mogłyby już funkcjonować. Z każdym rokiem rośnie liczba wysp dzierżawionych i zabudowywanych charakterystycznymi domkami na palach, głównie przez zagranicznych inwestorów.

Turystyka i cywilizacja ma również swoje ciemne strony. Dziesiątki bezludnych wysp, z daleka wyglądających na rajskie, po dotarciu do nich okazywały się być śmietnikami, pełnymi PET’ów i wszelkich innych morskich śmieci… obawiam się, że nawet nasza ustawa śmieciowa nic by tu nie pomogła.



  

BBQ

Jednym ze stałych punktów programu każdego rejsu jest BBQ, czyli kolacja na bezludnej wyspie z muzyką i tańcami w tutejszych rytmach. Udało nam się znaleźć czystą wyspę, na której najpierw zbieraliśmy wspólnie chrust, załoga rozpaliła ognisko, a kucharz przygotował znakomity posiłek z rybą, prawdziwymi pieczonymi ziemniakami, piwkiem, winem i czym tam jeszcze. 



Zabawa przednia i do ciemnej nocy, a przede wszystkim jakaś odmiana. Na początku wyspa nieco nam się kołysała pod stopami (kto żeglował wie o czym mówię). Pięknie oświetlony SCUBASPA na tle nocnego nieba widziany z wyspy prezentował się naprawdę okazale. W takich chwilach człowiek zaczyna się zastanawiać jak by tu zamienić listopadowe deszcze i grudniowe zaspy na koralowy ciepły piasek przez dwanaście miesięcy…







MANTY

Chyba każdy nurek mówiąc Malediwy, oczyma wyobraźni widzi te wspaniałe stworzenia, które bardziej przypominają podwodne wielkie ptaki niż ryby. Jako że żywią się planktonem muszą zbliżać się do powierzchni wody, gdzie jest go najwięcej. Przy bardzo spokojnym oceanie, o określonych porach dnia można je zobaczyć z pokładu łodzi. Można nawet próbować z nimi snoorklować, jeżeli mają ochotę udaje się podziwiać je przez dłuższą chwilę.
Wytrawni przewodnicy mają oczywiście swoje miejsca, w których z dość dużym prawdopodobieństwem można je spotkać. Znajdują się one najczęściej w silnym prądzie, gdzie jest więcej planktonu, a właściwie jego większa ilość może przepływać w tym samym czasie przez ich otwór gębowy.      


Na spotkanie z mantami płyniemy przed południem. Nad miejscem nurkowym jest już jakaś inna dohni, więc zakładamy, że nie przypłynęliśmy na darmo. Niebo jest lekko zachmurzone - szkoda byłoby więcej światła pod wodą… Schodząc czujemy dość silny prąd i widzimy z góry inną grupę  nurków, którzy fachowo przypięci hakami na pasach do dna, wiszą  nad rafą i wyczekują. Robimy to samo, to znaczy łapiemy się rafy i po ok. 10 min nasza cierpliwość zostaje nagrodzona; pierwsza manta przepływa nad naszymi głowami, powoli, majestatycznie, ale dość daleko. Czekamy jeszcze chwilę, ale ponieważ kolejne się nie pojawiają, nasz przewodnik daje znak żeby puścić się z prądem i zmienić miejsce, w efekcie wychodzimy nieco płycej gdzie prąd jest słabszy. Ciągle „po meblach”, czyli trzymając się rafy przesuwamy się z prądem i obserwujemy najpierw dwa rekiny, a po chwili kolejne dwie manty. Jedna wisi nad nami dłuższą chwilę delikatnie poruszając skrzydłami, widać nawet plankton, który przy okazji spotkania z nami konsumuje. Rozpiętość skrzydeł ok. 3 m, czyli niezbyt duży, ale piękny okaz. Na tym samym nurkowaniu spotkaliśmy jeszcze kilka żółwi, jednego udało się nakarmić z ręki, ośmiornice oraz mureny. Miejsce naprawdę super.

HOME SWEET HOME…

Każda przygoda musi się kiedyś skończyć, ale ilość i różnorodność zdarzeń sprawiły że wydaje nam się jak byśmy byli tu dłużej niż tydzień. Na pewno nie możemy narzekać na brak wrażeń, szczególnie pod wodą.
SCUBA+SPA czyli dość ryzykowna idea połączenia „ognia i wody”, aktywnego wypoczynku na i pod wodą z totalnym relaksem jaki daje pobyt w SPA, naprawdę się tu sprawdza, na zasadzie dla każdego coś miłego. Jak dla mnie mogłoby być wręcz mniej luksusowo, ale widać, że bezkompromisowość była naczelnym założeniem przy budowie i wyposażaniu tego jachtu, zgodnie z zasadą - wszystko co najlepsze dla naszych gości. Nie bez znaczenia jest również to, że jacht został zwodowany w tym roku, więc wszystko się tu błyszczy i pachnie nowością, a obsługa dba żeby dekapitalizacja postępowała jak najwolniej – jest czysto i przyjemnie.
Najważniejsze jednak, że również płeć piękna, która akurat w naszym przypadku korzystała głównie z uroków SPA (i w większości nigdy wcześniej na jachcie nie była !) jest tego samego zdania.

W poczuciu „dobrze spełnionego obowiązku” i mile spędzonego czasu wracamy więc do naszej szarej i chłodnej o tej porze roku ojczyzny, bo przecież wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej planuje się kolejne przygody. 

… jako suplement linki do stron, z których można się dowiedzieć co nieco o aktualnej sytuacji nie tylko politycznej w Republice Malediwów: