środa, 20 listopada 2013

Machu Picchu przy okazji.


PRZYJEMNE Z POŻYTECZNYM


Jest rok 2011, październik.Trochę przypadkiem firma, dla której pracuję otrzymuje propozycję udziału w międzynarodowej misji organizowanej przez peruwiańska izbę handlową. Ponieważ organizator pokrywa koszty przelotów, decyduję się bez dłuższego namysłu. Sprawdzam jeszcze tylko czy terminy przelotów są ściśle określone, czy też pobyt można wydłużyć, ale okazuje się że organizator wie w czym rzecz i pozostawia otwartą datę biletu powrotnego, bardzo praktyczne i w sumie pro państwowe podejście, u nas pewnie ktoś zrobiłby z tego aferę, a ja przecież chcę zostawić "przy okazji" w ich pięknym kraju dodatkowe pieniądze.
Krótki research, trochę szperanie w sieci i już mam zarys wycieczki. Ponieważ ze względu na wcześniejsze zobowiązania do zasadniczego czasu podróży mogę dołożyć max 4-5 dni, już wiem że wystarczy mi to najwyżej na odwiedzenie jednego z dziesiątek ciekawych miejsc, które w Peru "trzeba odwiedzić"; wybór jest, przynajmniej dla mnie, oczywisty - Machu Picchu.
Istnieją dwa sposoby dostania się do Cusco, czyli głównej bazy wypadowej na Machu Picchu - samolot oraz ewentualnie jadący prawie dobę autobus. Autobus odpada, nie mam czasu chociaż podobno widoki po drodze są bajeczne. Kupuję bilet na przelot Lima-Cusco-Lima, rezerwuję hotel w Cusco i resztę pozostawiam opatrzności. Jak się okaże, nie do końca słusznie...

DŁUUUGI LOT

Pierwsze co przykuwa uwagę gdy samolot wlatuje nad Amerykę Południową to oczywiście dorzecze Amazonii. Widok niewinnie wyglądającej z tej wysokości, wijącej się fantazyjnie wstążki można obserwować przez 5-6 godzin lotu. Biorąc pod uwagę że samolot leci ok. 900 km/h, wynik jest bliski encyklopedycznej długość rzeki, czyli ok. 7000 km. 
Cały lot na trasie Madryt-Lima trwa niestety ponad 13 godzin. Na tak długich trasach i przede wszystkim ze względu na ciasnotę w samolotach zawsze stosuję zastrzyk z heparyny, która rozrzedza nieco krew i zapobiega ewentualnym problemom krążeniowym. 

Dopiero w samolocie zdałem sobie sprawę, że mój Canon został w domu, a jego bateria ciągle ładuje się w sypialni przy nocnym stoliku... albo na miejscu coś kupię, albo jestem skazany na dość słabego po tym względem iphona.




Trasa przelotu wiedzie długi czas nad Amazonią.

LIMA

Stolica Peru przywitała mnie bardzo ładną pogodą. Pomimo że lądowaliśmy po zmroku, ciepła bryza znad Pacyfiku sprawiła, że poczułem typowy wakacyjny luz, szczególnie w kontraście do naszej listopadowej "zimnonocy". Ponieważ następnego dnia wieczorem miałem samolot do Piury postanowiłem, że przenocuję w hotelu przy lotnisku, i chyba był to dobry wybór tym bardziej, że nocne wycieczki po Limie, szczególnie w pojedynkę, nie są polecanym sposobem spędzania wolnego czasu. Szczegółowo opisywane są w necie sposoby wybierania taksówek w celu uniknięcia tzw. jednodniowych porwań. Nie wiem na ile częste są to przypadki, ale i tak byłem zbyt zmęczony żeby tego wieczora zrobić cokolwiek poza kąpielą, krótkim surfem w necie i sprawdzeniem, że zdjęcia z telefonu, na szczęście nie są takie tragiczne.
W hotelu na każdego gościa czeka welcome drink czyli Pisco sour, narodowy koktajl peruwiański składający się z tutejszej brandy - pisco, soku z limonki, luźno ubitych białek i czasem odrobiny angostury. Delikatny, lekki i znakomicie gaszący pragnienie, bardziej oranżadka niż drink.

Tylko jedno służbowe spotkanie jakie miałem następnego dnia pozwoliło mi na krótką wycieczkę po Limie. Przysłany przez kontrahenta kierowca nie mówił ani słowa po angielsku, za to mój hiszpański był równie dobry. Jako że Lima to dość duże miasto, a właściwie zlepek mniejszych miejscowości o różnych nazwach stanowiących jeden organizm, jechaliśmy przez ponad 20 km w jedną stronę. Po drodze miałem okazję zobaczyć zarówno centrum jak i kilka dzielnic podmiejskich. O ile centrum nie odbiega szczególnie od widoku dużych miast europejskich (może z wyjątkiem wysokości zabudowy) to już peryferia przez które przejeżdżaliśmy wyglądały dość osobliwie - wszystkie domy były mniej lub bardziej zabezpieczone przed intruzami. Większość ogrodzeń zwieńczona jest kłębami drutu kolczastego, który często był pod prądem (!) wskazywały na to porcelanowe izolatory na płotach. Prawie wszystkie okna domów od dołu do góry zakratowane, a bramy posesji solidne i z judaszami. Bogatsze domy dodatkowo wyposażone są w kamery monitoringu. Dość złowieszczy wygląd sprawił że zapytałem czy może być tu niebezpiecznie i jeżeli dobrze zrozumiałem odpowiedź brzmiała, że "za dnia raczej nie"...

Najładniejszą częścią miasta jest położona w pobliżu morza dzielnica Miraflores. Bardzo zielona i nieco inna - bogatsza, niż reszta miasta. Właśnie tam, w drodze powrotnej po spotkaniu postanowiłem zjeść lunch i na moje wyraźne życzenie aby była to kuchnia tutejsza przewodnik wybrał restaurację "Panchita". Wiele dobrego słyszałem od znajomych o kuchni peruwiańskiej, ale szczerze powiedziawszy nikt nie potrafił wytłumaczyć co też takiego specyficznego w niej jest. Jedzenie świnek morskich, które są w Peru podobno wielkim przysmakiem, nie bardzo mi się uśmiechało, ale jeżeli już koniecznie mam tego spróbować to chyba tylko tutaj... Restauracja okazała się być przybytkiem bardzo eleganckim, urządzonym raczej na modłę europejską, a zapachy dochodzące z kuchni gwarantowały, że jesteśmy we właściwym miejscu. Pomimo że nie mieliśmy rezerwacji po 5 minutach siedzieliśmy przy niewielkim dwuosobowym stoliku, odłączonym naprędce od wcześniej zastawionego dużego stołu... po kolejnych 20 minutach dosłownie wszystkie stoliki były zajęte, a knajpa była pełna ludzi.
Wybór dań był dość duży, ale jak zwykle w takich sytuacjach zdaję się na kelnera, zaznaczając jedynie że dania mają być "etniczne". Na przystawkę wołowina w kilku postaciach - pieczona, smażona, w postaci shish kebab, kiełbasek oraz chorizo. Do tego kilka sosów, w tym salsa na bazie oliwy oraz świeżego oregano, którą jadłem pierwszy raz w życiu i była wyborna. Danie główne to pieczona ryba (niestety nie pamiętam jaki gatunek) podana na sosie z kraba... wina nie zmieniałem i zostałem przy czerwonym, co chyba spodobało się kelnerowi.
Droga powrotna do hotelu wiodła wzdłuż nadmorskiego bulwaru, który nie jest zbyt okazały i jest raczej obwodnicą miasta niż miejscem turystycznym, za to widok na ocean był idealny.




  

"MARZENIE CELTA"

to tytuł książki Mario Vargasa Llosy, peruwiańskiego pisarza i noblisty, którą zacząłem czytać jeszcze przed wyjazdem z Polski. Jest to fabularyzowana biografia Rogera Casementa, Irlandczyka, który był postacią historyczną i żył na przełomie XIX i XX wieku. Będąc poddanym korony brytyjskiej, sprawował funkcje dyplomatyczne oraz konsularne między innymi w Peru. Raporty jego autorstwa wysyłane w latach dwudziestych ubiegłego wieku do Europy, a opisujące katorżniczą pracę indian oraz bestialstwo europejskich kolonizatorów, z pewnością przyczyniły się do wymordowania (dokładnie tak!) mniejszej ilości rdzennej ludności dorzecza całej Amazonii.

Ta książka była dla mnie jakby przewodnikiem po historii kraju i ludzi tutaj żyjących. Patrząc na niskich, czerstwych mężczyzn oraz kobiety o kruczoczarnych włosach miałem nieodparte wrażenie, że spotykam potomków tych najlepiej przystosowanych, najsilniejszych fizycznie i psychicznie, którzy przetrwali mimo wszystko. Czasem wydawało mi się, że widzę w oczach tych ludzi jakąś nieufność, innym razem pretensję, a może tylko ciekawość... W każdym razie książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, które potęgowała możliwość obcowanie z tymi ludźmi - tu i teraz.

MISJA

Nie lubię podróżowania w pojedynkę, choć jest to podobno wyższy stopień wtajemniczenia i okazja do poznawania nie tylko nowych miejsc, ale przede wszystkim samego siebie. Może kiedyś do tego dorosnę, póki co zdecydowanie wolę małą zgraną grupę, w której każdy ma jakiś talent i w razie czego można liczyć jeden na drugiego.
Pierwsza część mojej podróży, ta oficjalna, "misjonarska" odbywała się w większej grupie ludzi właściwie z całego świata, którzy robią lub chcą robić interesy w Peru.
Z Limy udaliśmy się do położonej na północy Piury, która jest największym miastem regionu o tej samej nazwie i leży przy granicy z Ekwadorem. Ze względu na walory turystyczne Piura nazywana jest "peruwiańską rivierą". Miasto Piura leży co prawda ok. 50 km od morza i jako takie nie jest specjalnie atrakcyjne turystycznie, natomiast posiada jedyne w rejonie lotnisko, kilka hoteli i właściwie nic poza tym.
W ciągu czterech dni miałem okazję odwiedzić kilka ciekawych miejsc. Największe to portowa Paita miasto, które wraz z przyległościami jest jednym z najważniejszych w Peru rejonów rybołówstwa.









W pobliżu Paity zlokalizowanych jest kilkanaście zakładów przetwórstwa ryb i owoców morza. Jednym z najważniejszych ekonomicznie gatunków jest chyba Giant squid, z którego przetwórstwa słynie Peru. Największe, łowione okazy tego kalmara mają nawet półtora metra długości (i to bez ramion!)


Kałamarnica Humboldta (chyba tak po polsku brzmi nazwa tego gatunku)

Ale okolice Paity oraz Colan to również bardzo atrakcyjne miejsca turystyczne, nie bez powodu nazywane riwierą. Liczne resorty wypoczynkowe rozlokowane wzdłuż wybrzeża ściągają coraz więcej turystów, póki co głównie z Ameryki południowej, ale to tylko kwestia czasu gdy te miejsca zaroją się od turystów z całego świata, bo piaszczyste plaże i ciepłe wody Pacyfiku wyglądają naprawdę zachęcająco.
Są tu również atrakcje historyczne, jak choćby kościół p.w. Św. Łukasza, zbudowany przez dominikanów w 1536 r. i uznawany za najstarszą świątynię katolicką w Peru i całym rejonie południowego Pacyfiku.


























RUNAWAY TRAIN

Jeszcze w trakcie mojej pracy "misjonarskiej", podczas pobytu w Piurze zorientowałem się, że misterny plan odwiedzenia Machu Picchu może niestety lec w gruzach. Dojazd z Cusco do Machu Picchu możliwy jest jedynie pociągiem. Istnieje owszem alternatywa w postaci śmigłowca, ale w moim przypadku wyłącznie iluzoryczna ;-). Chciałem kupić bilet przez stronę PERURAIL, ale na zaplanowany wcześniej dzień nie było to już możliwe. Niestety wszystkie pociągi jeżdżące na tej trasie objęte są całkowitą rezerwacją miejsc. Nie ma możliwości przejazdu na stojaka czy w toalecie. Pomimo że są aż trzy klasy wagonów w rożnej cenie - Expedition, Vistadom oraz Hiram Bingham (ceny odpowiednio od 120-700$ za podróż w obie strony) na żaden nie było już biletów tak aby pojechać i wrócić tego samego dnia. Wiedziałem, że muszę szybko coś wymyślić bo obejdę się smakiem.
Zupełnym przypadkiem w rozmowie z jednym z dopiero poznanych peruwiańczyków nadmieniłem, że zamierzam również odwiedzić MP i opisałem krótko mój problem z zakupem biletu na pociąg. Uśmiechnął się tylko i zadeklarował pomoc swojego znajomego z Cusco, który przypadkowo jest... właścicielem małej agencji turystycznej. Wykonał telefon i zapewnił mnie, że bilet jakoś załatwią, a dodatkowo odbierze mnie z lotniska i zorganizuje tour po Cusco i okolicy. Kamień spadł mi z serca!
Nie był to jednak koniec przygód na mojej drodze do MP, o czym wkrótce miałem się przekonać ;-)

CUSCO

Podobno jeszcze 15-20 lat temu z Limy do Cusco najłatwiej i najtaniej latało się samolotami transportowo-pasażerskimi należącymi do wojska, które obsługiwały (nie wiem na jakich zasadach) również turystów. Pewnie był to sposób na radzenie sobie z niedoborami transportowymi rozwijającego się dużego kraju, a może również umiejętne zarobkowanie jakiejś "grupy trzymającej władzę". Dziś w Peru operuje nowoczesnymi samolotami kilku lokalnych przewoźników, a kraj jest prawdziwym ekonomicznym tygrysem. Wzrost gospodarczy waha się w ostatnich latach na poziomie 5-7%, a dług publiczny nie przekracza 25% (!) Szkoda że nasz premier nie wziął przykładu z doświadczeń peruwiańskich po swojej słynnej wizycie.

Mój bilet na trasie Lima-Cusco-Lima okazał się być "first class" z czego zdałem sobie sprawę dopiero na pokładzie samolotu. Oprócz wygodniejszych foteli i większej ilości miejsca na nogi dostał mi się drink oraz porcja prawdziwego sernika. Podróż trwa ok. półtorej godziny, a Andy z lotu ptaka wyglądają nieziemsko.  

































Cusco leży w małej niecce na wysokości 3300-3400 m.n.p. Zaraz po lądowaniu zaczynam odczuwać symptomy choroby wysokościowej - ból głowy i brzucha, przyśpieszony oddech, męczy nawet schodzenie po schodach. Po kilku chwilach zaczynam się przyzwyczajać, wszystko trzeba po prostu robić wolniej i nie forsować się, w przeciwnym razie zaczyna się kręcić w głowie i tak czy owak trzeba chwilkę odczekać .
Mój "guia" czekał na mnie na lotnisku, co wcale nie było takie oczywiste biorąc pod uwagę tutejsze dość luźne podejście do kwestii punktualności. Po wymianie uprzejmości okazuje się, że to syn właściciela agencji, wie wszystko, teraz zawiezie mnie do hotelu, a na popołudnie mam bilet na bus tour po mieście i jego okolicach. 
Najważniejszy bilet na pociąg do MP też JEST! tak jak chciałem, na jutro i niewiele drożej niż kupiony bezpośrednio. Viva el Peru!













Ruch na ulicach całkiem spory, ale przecież to duże miasto.

Hotel "Terra Andina", chociaż budżetowy okazał się bardzo przyjemny, z dość dużym zadaszonym patio, jak większość budowli tutaj. Powitalna mate de coca, czyli napar na liściach koki sprawia, że po 10-15 minutach czuję się zdecydowanie lepiej, głowa przestaje boleć, żołądek też zaczyna pracować normalnie - wracam do żywych! Celem sprostowania; napar z liści koki, czy też ich żucie nie daje choćby namiastki tego co nazywane jest "hajem". Zawartość kokainy w listkach koki to zaledwie 0,1-0,5%. Naprawdę lecznicze właściwości mają inne substancje zawarte w liściach, które mają wpływ na pracę dosłownie wszystkich narządów wewnętrznych i przede wszystkim zmniejszają ryzyko obrzęku mózgu oraz płuc. Mate de coca stoi w termosach w hotelowym lobby przez całą dobę, zawsze świeża, można i trzeba ją popijać kilka razy dziennie ponieważ jest podstawą dobrego samopoczucia; mate de coca oraz oczywiście duże ilości wody! (organizm na tej wysokości wyjątkowo szybko się odwadnia).
Chyba w całej Ameryce Południowej powyżej pewnej wysokości posiadanie i używanie liści koki jest legalne, niestety z wywiezieniem ich choćby do Limy jest problem; przy wylocie z Cusco obowiązuje całkowity zakaz ich posiadania...  




W chyba całej Ameryce Południowej, centralny plac miasta nazywa się Plaza de Armas (w wolnym tłumaczeniu Plac Zwycięstwa), w Cusco również. Tam też zaczyna się tour, który trwa w sumie ok. 4-5 godzin, a jego pierwsza część odbywa się pieszo. Pierwszym miejscem jest kościół la Compania de Jesus, który jest jednym z niewielu miejsc na świecie, w którym można zobaczyć tzw. Quechua Baroque, czyli wymieszane ze sobą i uwidocznione na obrazach elementy wierzeń inkaskich wraz z chrześcijańskimi. Na skutek przymusowej chrystianizacji indian quechua elementy kultury i wierzeń inkaskich mogły być jedynie umiejętnie przemycane przez miejscowych artystów i łączone z postaciami świętych chrześcijańskich, których kult narzucili hiszpańscy konkwistadorzy. 
Nie mam niestety żadnych zdjęć z wnętrza ponieważ w kościele, ze względów konserwatorskich (?) nie wolno robić zdjęć, można je za to oczywiście kupić w kiosku w kruchcie ;-)
Urokliwymi, wąskimi uliczkami przemieszczamy się w kierunku kolejnej atrakcji i po drodze stwierdzam, że właściwie wszystko jest tu zabytkiem... 


Plaza de Armas











Cusco leży w strefie znacznej aktywności sejsmicznej, od wieków technika budowlana podporządkowana była temu problemowi. Niebywały kunszt widoczny jest tu na każdym kroku, fundamenty prawie wszystkich budynków ułożone są z idealnie oszlifowanych i dopasowanych do siebie bloków skalnych, bez użycia jakiejkolwiek zaprawy. Aby konstrukcja była bardziej stabilna fundamenty każdego budynku są charakterystycznie pochylone w kierunku do wnętrza budynku, jak podstawa ostrosłupa.   




Kolejny punkt programu to Qorikancha, czyli jedna z najstarszych świątyń inkaskich zamieniona (konkwista, a jakże) w roku 1532 w pierwszy w Peru klasztor dominikański.





Dziedziniec Qorikancha

Ten ciemniejszy fragment muru to jeden blok skalny...








Przed wejściem do autobusu kupuję od ulicznego handlarza za kilka soli torebkę z listkami koki, jakieś przekąski, coś do picia i mogę jechać dalej. Autobus wspina się pod górę i po chwili jesteśmy ok. 200m ponad poziomem miasta, czyli na wysokości 3600 m.n.p.
Widoki na miasto fantastyczne.





Kolejny punkt programu to Sacsayhuaman czyli... no właśnie, tak naprawdę nie do końca wiadomo czemu miała służyć ta budowla, kiedy powstała, ani tym bardziej w jaki sposób ją budowano? Informacje dotyczące granitowego budulca jak i samej techniki budowy to właściwie same znaki zapytania. Ustalono (?) na przykład, że bloki skalne pochodziły z kamieniołomu oddalonego o ok. 15 km (!) W jaki sposób je transportowano skoro ważą 20-350 ton. W jaki sposób i przy pomocy jakich narzędzi obrabiano z taką precyzją twardy granit ? 
Hiszpanie niestety nie mieli tyle podziwu dla kunsztu budowlanego Inków i zniszczyli budowlę w XVI wieku ponieważ... potrzebowali budulca. To co pozostało do dziś stanowiło prawdopodobnie jedynie fundament budowli. 














Kamyk na tle którego stoi postać waży ok. 150 ton i... wcale nie jest tu największy













Te "wycinanki" robiłyby wrażenie nawet gdyby były z papieru... a to jest granit.




Dopóki  nie zobaczyłem tego na własne oczy uśmiechałem się pod nosem czytając, że być może jakaś pozaziemska cywilizacja pomagała w budowie tego cudu.

Wsiadamy do autobusu i jedziemy dalej, do Tambomachay.



Znowu nie bardzo wiadomo z jakim rodzajem budowli mamy do czynienia, niektóre źródła podają że mogło być to pierwsze na świecie SPA, dla inkaskiej elity. Inne źródła podają, że była to twierdza, przy czym woda z położonych wyżej dwóch basenów spływając akweduktami po tarasach miały stanowić rodzaj zapory dla ewentualnych agresorów. 





Rękodzieło z wełny alpaki jest jednym z najbardziej charakterystycznych i najczęściej oferowanych w Peru



















Tour kończył się już po zmroku, ale zdążyliśmy jeszcze zahaczyć o sklepy z tradycyjnym miejscowym rękodziełem, które w większości pochodziło z... Chin ;-) Oryginalne produkty również tam były i dość łatwo było je rozpoznać zwłaszcza po cenie. Produkty z wełny alpaki są naprawdę wysokiej jakości, piękne szaliki kosztowały 50-150$.

Machu Picchu

Następnego dnia dość wcześnie rano czekam na agenta, który ma mnie podrzucić do stacji Poroy, położonej 10 km od centrum Cusco. Po drodze mamy zabrać jeszcze troje klientów z innych hoteli. Parę kolumbijczyków pakujemy sprawnie do auta i podjeżdżamy do kolejnego hotelu. Robi się późno, do odjazdu pociągu zostało ok. 30 min., ale wiem już, że jazda zajmie nam co najmniej 20 min. Guia biegnie do lobby hotelowego i znika na co najmniej 15 min. wszyscy w aucie nerwowo się kręcimy bo robi się późno, mamy świadomość, że już raczej nie zdążymy, tylko co dalej!? Kiedy wreszcie pojawia się guia z rozmemłaną, powolną brazylijką, która ma na oczach resztki snu i "wczorajszy" oddech, wszyscy mamy ochotę ją udusić. Rajd do Poroy trwa nieco krócej niż 20 min. ale i tak dojeżdżając do stacji widzimy tylko ostatni wagon pociągu i patrzymy po sobie skonsternowani. Agent nie wygląda na specjalnie zadowolonego, ale nie załamuje rąk. Chociaż nie jest mu to specjalnie na rękę stwierdza że spróbuje nas dowieźć do Ollantaytambo, jedynej stacji pośredniej, jeżeli nie zdążymy dojechać przed pociągiem to koniec balu, bo tam też kończy się droga... Mamy więc do przejechania 55 km po górskiej drodze. Na szczęście pogoda jest niezła, a guia jest dość spokojny, tyle że to nie daje żadnej gwarancji sukcesu...

Z perspektywy czasu można powiedzieć że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło; chociaż byliśmy mocno nabuzowani i do końca niepewni czy zdążymy, to widoki po drodze, które mogliśmy podziwiać dzięki podróży autem, były po prostu fenomenalne.








Charakterystyczny, rudawy, a miejscami wręcz czerwony kolor ziemi 




























Uprawne tarasy wzdłuż rzeki Urubamba







Momentami nasz kierowca nieco przeginał, ale koniec końców zameldowaliśmy się szczęśliwie w Ollantaytambo i to przed pociągiem. Tutaj droga się definitywnie kończy, a dalej pozostaje pociąg albo piesza wędrówka.


Ciasnota na wąskich uliczkach Ollantaytambo. Tutaj zaczynają się bądź kończą rozmaite trekkingi do wielu okolicznych atrakcji, między innym MP.









Indianie Quechua to naród przedsiębiorczy, sprzedają różne rzeczy od rękodzieła po niezbędniki podróżne. Na MP z pewnością przyda się repelent, krem z filtrem oraz kapelusz przeciwsłoneczny - wszystko to i wiele, wiele innych rzeczy można nabyć u Pani ze zdjęcia.





Linia kolejowa na trasie Ollantaytambo - Aguas Calientes (miejscowość u podnóża MP) wiedzie cały czas wzdłuż rzeki Urubamba. W zależności od miejsca oraz pory roku (deszczowej lub suchej) może być albo rwącym potokiem albo szeroką wartką rzeką. Ponieważ tory miejscami biegną kilka metrów od koryta rzeki zdarza się, że są one podmywane, co oczywiście uniemożliwia przez jakiś podróżowanie na tej trasie i powoduje ogromne straty dla przemysłu turystycznego.

Na zdjęciach tego na szczęście nie widać ale rzeką płynie dość dużo najróżniejszych śmieci - torebki foliowe, PETy oraz... papier toaletowy. Ten rejon Peru jest właściwie nieskanalizowany, brak oczyszczalni powoduje, że większość ścieków trafia bezpośrednio do rzeki.  







Wagony "Vistadome" są bardzo wygodne, a ich nazwa pochodzi od słowa vista (widok) i dome (kopuła), od przeszklonego częściowo dachu pociągu. Wagony "Hiram Bigham", nazwane tak na cześć odkrywcy MP, to właściwie pociąg restauracyjny. Przez całą drogę siedzi się i konsumuje.








Aguas Calientes to niewielka miejscowość, składająca się głównie z hoteli, niezliczonej ilości sklepów z pamiątkami oraz małego dworca dla busów wwożących turystów pod samą bramę wejściową do Machu Picchu.









Przez chwilę autobus jedzie nadal wzdłuż rzeki Urubamba...

... po czym zaczyna wspinać się zygzakiem.




Cel osiągamy po ok. 20 min. jazdy. Przed wejściem dołączam do odpowiedniej grupy językowej. Przewodnik przed wejściem omówił sprawy organizacyjne, co po kolei będziemy oglądać, jak się mamy zachowywać, po czym... przeszedł na hiszpański i mówił tak sobie przez co najmniej pięć minut, aż wreszcie jakaś zniecierpliwiona amerykanka stwierdziła, że albo przejdzie na angielski albo ona wraca do kasy po pieniądze. Przewodnik uśmiechnął się i przeprosił oxfordzką angielszczyzną, wyjaśniając że niestety zdarza mu się niezauważenie zmieniać języki, których zna osiem, więc gdyby jeszcze raz się przestawił na jakiś inny to mamy szybko zareagować.  





















Słowo "piękne" naprawdę nie jest w stanie opisać tego miejsca. Podobno nawet najbardziej wygadane i elokwentne jednostki po dotarciu na górę tracą rezon i nie bardzo wiedzą co powiedzieć ;-) widok po prostu odbiera mowę. Chyba każdy musi na chwilę usiąść urzeczony tym co widzi i podziwiać harmonię jaką tworzą otaczające to miejsce góry i te genialnie poukładane kamienie, pasujące do siebie jak przysłowiowe dwie połówki jabłka.  
Jest tu naprawdę coś mistycznego, coś co sprawia, że człowiek ma wrażenie, jakby to miasto powstało głównie w jakimś innym, wyższym celu niż tylko jako miejsce bytowania
Architektonicznie i wizualnie MP ociera się o ideał. Każdy szczegół tego miasta w chmurach wydaje się być do końca przemyślany i praktyczny. Quechua musieli uciekać w góry przed hiszpańską inwazją i zagrożeniem dla własnej kultury. Zbudowali to miejsce (a może istniało wcześniej?!) na przełomie XV i XVI wieku. Ponieważ jego istnienie było utajnione, najeźdźcy nigdy tu nie dotarli. 
Inkowie byli społeczeństwem klasowym, składającym się ze szlachty oraz gminu; prawdopodobnie schronienie w MP znalazła jedynie garstka osób uprzywilejowanych, jakby "dwór". Pewna liczba osób z klasy niższej żyła tam również jako służba, która na tarasach okalających górę hodowała niezbędne do życia rośliny i zwierzęta. MP było samowystarczalne pod każdym względem, w wodę zasilane z górskich strumieni, poprzez system skomplikowanych akweduktów.
   


















Nie wiadomo dlaczego i kiedy miasto zostało opuszczone przez jego mieszkańców. Na powrót odkryte zostało w roku 1911 przez Hiram Bigham'a, amerykańskiego naukowca i podróżnika, który dotarł tu, a właściwie został doprowadzony, nieco przypadkowo przez miejscowych przewodników. Bigham poszukiwał innego miejsca zwanego Vilcabamba, ostatniej stolicy państwa Inków. Przez jakiś czas utrzymywał nawet, że to właśnie MP jest ową Vilcabambą, która jednak ostatecznie została odkryta dopiero w 1976, w innym miejscu przez... Tonyego Halika! między innymi.



























W niektórych miejscach miałem wrażenie, że nie do końca jest tu bezpiecznie, tym bardziej, że przecież zwiedzają też dzieci.




Powrót pociągiem do Cusco odbył się już bez żadnych przygód. 
Ciekawostką był pokaz mody połączony z późniejszą sprzedażą kolekcji w trakcie jazdy pociągu. Modelki i modele to obsługa pociągu, która najpierw sprawdza bilety i roznosi posiłki, a następnie przebiera się w gustowne ciuchy z wełny lamy i alpaki i przy dźwiękach miejscowej muzyki przechadza po wagonach. 





Całą drogę w kierunku Cusco pociąg wspina się dość ostro pod górę, w pewnym momencie jest na tyle stromo, że linia kolejowa musi zygzakować; pociąg dojeżdża do pewnego punktu i zaczyna jechać do tyłu, ale nadal pod górę i znowu do przodu. Nie wiem czy jest jeszcze gdzieś na świecie takie rozwiązanie, ja widziałem je po raz pierwszy. Polski akcent - kolej w Peru projektował i budował nasz rodak, Ernest Malinowski - Viva Polonia!

W Poroy czekał guia, który rozwiózł nas po hotelach, a następnego dnia zawiózł mnie na lotnisko. 
W Cusco przeżyłem jeszcze najdłuższy start w moim życiu i chyba pierwszy raz w życiu bałem się w samolocie. Nie było to spowodowane jedynie zrozumiałym i oczywistym wydłużeniem drogi startowej spowodowanym rzadszym na tej wysokości powietrzem... może jeszcze kiedyś o tym napiszę. 

HOME SWEET HOME

Staram się nie mówić o żadnej podróży, że była "podróżą życia", bo mam nadzieję, że ta jest zawsze przede mną. Wiem już, że wycieczka powinna trwać minimum dwa tygodnie. Pozwoli to na odwiedzenie właściwie wszystkich stałych punktów programu (Cusco i MP, jezioro Titicaca, płaskowyż Nazca, kanion Colca) oraz kilku dodatkowych miejsc, jak choćby plaże nad Pacyfikiem, czy wycieczka po selvie, a może nawet przez kawałek dżungli. 
Peru to piękny, trochę zagadkowy kraj, ciągle pełen kontrastów, ale tym bardziej wart odwiedzenia. Polecam go każdemu kto lubi trochę się zmęczyć podróżując, bo do wielu ciekawych miejsc można dotrzeć tylko na pieszo.
W Peru (jak wszędzie) może być również niebezpiecznie, szczególnie podróżując samotnie, trzeba uważać zarówno w miastach jak i z dala od cywilizacji. Zdecydowanie polecam podróżowanie w większej grupie i z zaufanym, miejscowym przewodnikiem. 

1 komentarz:

  1. Trafiłem zupełnie przypadkowo na ten blog ale chcialem podziekowac za chwile, dzieki ktorej moglem sie zatrzymac na chwile i zastanowic na cywilizacja, która dla mnie jest niezrozumiała-chodzi o te budowle z poteznych głazów, a wycinanych, jakby byly z papieru. Dptyczy to przeciez MP, jak i Piramid w Egipcie. Sposób budowy bardzo podobny, wrecz identyczny, a przeciez nie bylo komunikacji takiej, jak obecie.
    Dziękuję za te opisy i zdjecia....Za podróz w czasie....

    OdpowiedzUsuń